poniedziałek, 21 maja 2012

Clubbing po warsiawsku, czyli oj działo się działo!

Poniższy post może być zapewne dowodem na moją wiekowość, skostniałość w obrębie niektórych stawów (i sadzawek), a także brak tolerancji dla młodszych pokoleń i ludzi o innym kolorze skóry, ale ... jak nie napiszę to pęknę, a beze mnie będzie Wam smutno - więc wybierajcie, co gorsze.
Historia ta plasuje się gdzieś między "Blair Witch Project " (z moją tytułową rolą), a przeglądem zespołów ludowych ziemi kieleckiej, gdzie stawką jest złoty sierp i uścisk sołtysa (na żywo).

Jakimś cudem, z wielką radością dałam się namówić na wyjście w celu pokręcenia stopą - czyli takie rehabilitacja i edukacja muzyczna w jednym. Uzbrojona w wiedzę o najnowszych przebojach dyskotekowych (nabytą dzięki przerzucaniu kanałów radiowych w samochodzie), oraz o najnowszych trendach odzieżowych (po przekopaniu portali modowych i lekturze Przyjaciółki) uznałam, że będę godnie reprezentowała się we w klubie.

Start obiecujący - irish pub (chociaż z mojej strony spożywanie bezalkoholowego lecha i ginu z tonic'em w wersji virgin - nie było posunięciem najwyższych lotów), muzyka do kotleta pt. dżem i inne dodatki śniadaniowe w dobrej oprawie muzycznej. Towarzystwo kilku obcokrajowców o bliżej niewyjaśnionej historii rodzinnej/plemiennej oraz radosne grono elitarnych reprezentantek jednego z ważniejszych centrów dziecięcych (bynajmniej nie o klub malucha tu idzie).
Nawet miło, nawet doznania estetyczne, nawet zaspokoiłam swoje zapędy maglując i przesłuchując niczym w urzędzie imigracyjnym – pakistańskiego towarzysza jednej z pań.
Tupanie stopą było, ksiuty w wersji light też się pojawiły, aczkolwiek zaprawdę życie mi nie miłe gdyż, jako jedyna niekoniecznie zainteresowana nowym adoratorem – takowego uzyskałam jakoby z przydziału.

Dżem się skończył był, dno słoika zostało wyskrobane łyżeczką, wieczko oblizane…zatem najwyższy czas lokal zmienić. Wrodzona gracja, albo rozpasane lenistwo zabroniło nam osiągać lokal dalszy aniżeli w promieniu 100 m od irish pubu.
Wybór padł na lokal z kiczem w nazwie i bezpłatnym wjazdem ot tak (nie to że dziś dzień lasu, chomika czy innej zwierzyny łownej)
…zaprawdę powiadam Wam, jak nigdy  - nie spotkałam tak idealnie pasującej nazwy do lokalu.
Sodomia, gomoria, syf i malaria (malaria oryginalna pewnie z Indii, Pakistanu czy innej Afryki). Błyskotliwy pomysł zezwalania na palenie w miejscu tanecznym o wentylacji godnej przeładowanego Solarisa w czerwcu z popsutą klimatyzacją, muzyka oscylująca między: „performance: toczą się gary po schodach” a „Kochana uwierz mi”, towarzystwo poruszające się niewątpliwie na kształt plemiennego obtańcowywania ogniska i nasza polska młodzież!
Polska młodzież, dorodna (BMI +/-30), zdrowa – no bo kto z chorymi płucami odpala jednego od drugiego, kipiąca energią i testosteronem.
Kulminacyjnym momentem imprezy było, gdy urodziwa niczym kupa po jagodach białogłowa, legitymująca się wzrostem najsłynniejszych bliźniaków RP oraz kształtami godnymi największej kuchennej rewolucjonistki, uznała, iż inny młodzieniec zapewne próbował ją poderwać. Z wielkim wrzaskiem pobiegła do swojego towarzysza, zmuszając go do stanięcia w jej obronie, a gdy ten nieprzekonany się wahał, sama rozpoczęła ofensywę.
Straty w ludziach – raczej żadne, młodzianom się dresik przybrudził (nie dziwota, bo podłoga przypominała samoprzylepne maty dezynfekcyjne na blokach operacyjnych) ucierpiał sprzęt – połamany stolik w stylu wczesnego Gierka z zacnego materiału – płyta pilśniowa, oraz gusta estetyczne otaczającego towarzystwa. Niestety ochrona, z racji bycia najbardziej dorodną, wtoczyła się ze znacznym opóźnieniem, ratując jedynie najcenniejsze w tym zamieszaniu pokale, wyciągając młodzież za uszy i dobrotliwie grożąc im palcem.

Co w tym zaskakującego – ano! Centrum stolicy, klub i zwykłe mordobicie, jakie ostatni raz spotkałam w 2002 we wsi Mirów, gdzie impreza była organizowana w popegeerowskim magazynie na zboże. Różnica taka, że tam była lepsza muza, wjazd za 10zł i plastikowe kubki z piwem, a hasło „byłem w Warszawie” brzmiało prawie jak „ chodzę z córką sołtysa”.

Po tej jakże rozkosznej uciesze zaliczyłyśmy klasycznego kebaba nocą, nieopodal,  i zionąc nim udałyśmy się celem kontynuacji nocnych podbojów parkietów w miejsce gdzie zdarli z nas 20 zł za wjazd (wciąż uważam, że to za kebabowy chuch), niemniej cieszyłyśmy się doznaniami muzyczno, estetyczno, kulturalnymi J.

Wniosek z tego taki: lokale z bezpłatnym wjazdem i kiczem w nazwie zabiorą Was w egzotyczną część Warszawy (egzotyka gwarantowana od strony etnograficznej, po kulturoznawczą, pedagogiczną, muzykologiczną, bakteriologiczną i parazytologiczną pewnie też), lokale zdzierające kasę – dostarczą wrażeń estetycznych i wyjaśnią po czym poznać że już się dorosło.
HOWGH!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz