sobota, 16 lutego 2013

PKP - czyli pajacu komórkę pochowaj



Wbrew wszelkim podejrzeniom nie będzie o tym jakie to pkp jest "be".
Jako tzw. dziecko kolei, nie śmiem kalać swego gniazda i wypisywać jaka ta polska kolej brudna, droga, spóźnialska i jak to gangreny można dostać przy próbie opróżnienia pęcherza w pociągu.
W końcu owo paskudne PKP, to instytucja, która zaszczepiła we mnie pęd do podróży, poznawania ludzi i (dzięki zniżkom) umożliwiła eksplorowanie kraju.

Nawet jestem skłonna jakiś maleńki peanik na cześć kolei sklecić, a właściwie to na cześć dworców kolejowych, które to odzyskały świeżość w kroku i wyrazistość w przekazywaniu informacji.

Rzecz będzie zatem o pasażerach i savoir vivre w podroży. Savoir vivre w podroży jest bardziej poszukiwany niż umiejętność jedzenia bezy, kolejność używania sztućców czy kanon zachowań niedozwolonych przy stole.

Przeżyłam niemały szok, pierwszy raz od 20 lat rozumiejąc w pełni treść zapowiedzi kolejowej.
Gwoli przypomnienia – dotychczasowe komunikaty brzmiały: „pociąg bablabla trzask plusk bla bla gul gul gul do bla bla gul gul, odjedzie z toru pierwszego przy peronie drugim trzask, koniec transmisji”.

Nie wiem czy w Poznaniewie coś się zmieniło, bo Poznań słynie z poprawnej składni.
Tam zapowiadano pociąg następująco (mniej więcej 10 minut przed wjazdem pociągu na peron) „Pociąg pospieszny z Berlina do Warszawy odjedzie z toru 5 przy peronie 3” po 3 sek pauzie dodawano „ planowy odjazd pociągu godz. 17.30”.
Nie trudno się domyślić reakcji ludzi w holu głównym – zryw niczem w 1830…i w połowie drogi postój ubarwiony aktami strzelistymi, których nie sposób przytoczyć.
Obecnie usłyszałam wypowiedziane odpowiednio powoli, wyraźnie z akcentem – „Pociąg kolei WKD z Grodziska Maz do Warszawa Śródmieście WKD, wjedzie na tor x przy peronie y, planowy odjazd pociągu godzina 18.05”. Toż to normalnie kurna szok!

Do tego odkryłam np. pierwotny kolor ścian na Centralnym i Zachodnim. Mili Państwo – one są jasne (pokusiłabym się o nazwanie tego koloru czystym ecru), i wcale nie są obłożone matami z klejem.
Jeśli chodzi o pierwotny stan ścian na Centralnym to - zaprawdę powiadam Wam niejedno CSI miałoby roboty po kres swych dni próbując poidentyfikować te szczątkowe DNA w ścianie.
Aczkolwiek – pewnie niejedno życie tam powstało ;P


Ale do rzeczy – wpis niniejszy ma być poświęcony pasażerom polskich kolei, zwłaszcza tym, co to poranne kursy na trasach do 3 godz, okupują.
Wizerunek takiego pasażera to z reguły: charakterystyczna torba, najprawdopodobniej z laptopem, iPhone, iPad, i.....coś tam. Klasa przejazdu nie ma znaczenia (to samo w 1kl. 2 kl, i tzw. przedziale managerskim).
Patrząc na pasażerów PKP IC na trasach Waw-Krk, Waw-Pzn wydaje nam się, że to ludzie uosabiający takt, kulturę, a savoir vivre ćwiczyli od wczesnego życia płodowego – w myśl starej barowej zasady że: „klient w krawacie mniej awanturujący się”.
I mamy rację - wydaje nam się.
Nie szata czyni człowieka, więc nie łudźcie się, że metka Vistuli, Tommy'ego Hilfigera czy co gorsza Ralpha Lauren'a jest gwarantem, iż jej posiadacz będzie wiedział jak się zachować.

Zanim powzięłam ciężkie postanowienie o doprowadzeniu tego wpisu do skutku – jako przyszły niedoszły socjolog in spe (ach te moje frustracje edukacyjne), zrobiłam maleńki research u wujka Google.
Widząc jego wyniki - wydałam z siebie przeciągłe gwizdnięcie i zanuciłam pod nosem stary hit Trubadurów* „Nie jesteś sama” .
Ciekawostka jest taka, że nawet tak zacny i poczytny magazyn jak LOGO – skierowany do bardziej stylowej i klasowej klasy mężczyzn – podjął temat savoir vivre....

Ad rem.
Przykładowa podróż (odbyta przeze mnie całkiem niedawno).
Pociąg relacji Warszawa Centralna – Kraków Główny, odjazd 6:35.Pociąg ruszył planowo.
 Aby zdążyć na pociąg o 6:35, musę wstać +/- o 5:20, co w wolnym tłumaczeniu oznacza to co śpiewają The Cranberries - „In your head zooooombieeee zooooombieee zoooombiee e e e e e” - albo to co Siara powiedział - „is ded, Kiler is ded”.
Do poziomu nieprzytomności – wprost proporcjonalny jest poziom irytacji i agresji.
Zatem, wsiadając do pociągu – mam na twarzy wypisane „SPAAAAĆĆĆ”. W końcu 3 godziny snu – to nie w kij dmuchał, zwłaszcza, że potem muszę mieć oczy dookoła głowy i jeszcze jakoś wrócić.
No ale - idźmy dalej.
Najpierw jakaś zbłąkana Pani, koniecznie chciała się przysiąść i mieć zapalone światło w przedziale (grudzień, o 6:30 za oknami noc, więc idealne warunki do odespania). Uprzejmie odmówiłam i wyjaśniłam, że aura za oknem wskazuje na sen a nie na świetlówki w przedziale.
Obraziła się i poszła w siną dal. Swoją drogą – zobaczyłam ją w oświetlonym korytarzu...dziwi mnie dlaczego chciała siedzieć w świetle...
Godz. 6.50 - pańciowi w przedziale napi*rdala tel (tak, celowo użyłam wulgaryzmu, bo czasownik dzwoni, odnosi się do subtelnego dźwięku, bardzo krótkiego. Panu tel. napi*rdalał, ponieważ głośno i długo - ach, tak ciężko włączyć wibracje).
Pan odebrał, w miarę cicho pogadał (rzecz jasna w przedziale). Chwila spokoju.
Godz. 7:00 - Ding dong-”Witamy w pociągu, trzask, zgrzyt, pociąg do stacji Kraków Główny nie zatrzymuje się, zapraszamy do wagonu restauracyjnego, trzask zgrzyt, życzymy trzask przyjemnej podróży”.

Taaa ja już jestem podniecona do granic możliwości tą przyjemną podróżą.
Godz. 7:15 - „Dzień dobry, poproszę bilety do kontroli” - przypomnę, że pociąg relacji Warszawa – Kraków – NIE ZATRZYMUJE się po drodze (ok, czasami w Gosiewie, tzn...eeee yyy Włoszczowie Północ bodajże, ale to jakieś 2 godz od Warszawy), i oczywiście nie można biletów sprawdzić na 30 min przed Krakowem (nużże jakiś gapowicz wskoczy lub wyskoczy po drodze – w lesie z/do pociągu jadącego średnio 120-150km/h).

Godz.7:20 – Poczęstunek – boszz, ja ja pragnę suchego chemicznego herbatnika i pysznej kawy z IC, którą wliczają w koszt miejscówki (18 zł).W normalnych warunkach miejscówka pokryłaby koszt lunchu albo zapewniła tydzień godnego życia studentowi :).

Po tych doświadczeniach, opatuliłam się kurtką – śpię.
Godz. 8:10 (śpię przykryta kurtką) – Pańcia z Warsu – troskliwie pyta, czy może coś do picia albo śniadanko sobie życzę.. Doceniam troskę, ale skoro widzę, że ktoś jest zakryty kurtką – w porannym kursie tzn – że raczej śpi. Adaś Miauczyński ciśnie się na usta - dzizas k*rwa ja piiiip!

Ongiś jadąc porannym kursem do Krakowa – byłam m.in. świadkiem bardzo głośnej dyskusji pewnego pana z jego kolegą (via tel), na temat jakiegoś grubego przetargu. Pan operował nazwami, cenami, nazwą konkurencji i potencjalnym klientem.
Innym razem – Panie siedząc twarz w twarz – przekrzykiwały się co do tresći raportu jaki miały napisać. Pytacie czy miały logo firmy na komputerze? Nieeee no....naklejka z kodem kreskowym z inwentaryzacji i skrót P&G absolutnie nic mi nie mówi.

Nie wspomnę o niezliczonych dyskusjach telefonicznych w PRZEDZIALE. Oczywiście im głośniej tym lepiej (wiem, że gdy rozmawiamy w hałasie wydaje nam się że druga strona nas nie słyszy i za przeproszeniem wydzieramy japy do granic możliwości). Rozmowy  telefonicznie oczywiście – przy współpasażerach i oczywiście odbieramy po tym jak cały przedział przesłucha najnowszy album Behemota – który to jest motywem przewodnim naszego dzwonka.
Ach! koniecznie trzeba pamiętać, aby po ruszeniu pociągu wykonać tel do osoby na peronie o treści " No tak, już siedzę, mam miejsce". Wieje dramatyzmem, jak za czasów wojny, gdy żołnierz na front jechał...
NIEBYWAŁE - biorąc pod uwagę, że pociąg objęty całkowitą rezerwacją miejsc - ergo - masz bilet z miejscówką, i nie ma opcji, żebyś nie posadził zadu na nie swoim miejscu.

Oczywiście – nie wyłączamy budzika, opcja – wycisz – w telefonie nie działa.
Czasami zdarzają się melomanii – i nie mam nic do słuchających muzyki, tylko, dlaczego słuchają jej tak, że wszyscy dookoła słyszą co w słuchawkach dudni?
Posiłki – kawę pijemy tak, aby wszystkim w głowie dźwięczał głośny siorb...w końcu kubek ze Starbucks'a, lans jest – siorbnąć trzeba.
Kanapki/Śniadanko – najlepiej z jajeczkiem na twardo, kiełbaską (swojską) i miłoby było gdyby lekka nutka cebulki albo jakiegoś serka pleśniowego się przebijała...

Bagaże – wkładamy tak, aby współpasażerowi pokazać że mamy świetnie zszyte spodnie na zadzie, alternatywnie – oby podziwiali nasz pępek, albo własny przedział w okolicy kończących się pleców.
Atrakcje w stylu - "patrz maleńka jaki mam moherek, albo - Panowie - umiem zdjąć stringi przez głowę, ale póki co podciągnęłam je do pasa" - bezwzględnie konieczne.

Żeby nie było, że się czepiam kadry manadżerskiej – tu jakże smutna historia mojej koleżanki, która też podróżowała na podobnej trasie: „ja ostatnio jechałam z polsko-chińską parą...zgadnij co jedli przez godzine : zupki chińskie kuźwa, zaczadzając cały przedział, potem kabanosy, oscypka, wędliny, kanapki i chipsy! aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa”(by Pięknooka)


W ramach literatury przedmiotu – pozwolę sobie przytoczyć poniższą bibliografię:


2).http://piekarska.blog.pl/?p=392 (accessed 16.02. 2013)

Kill them all! Czyli savoir vivre w pociągu pilnie poszukiwany...

*to *chyba nie Trubadurzy, obstawiam Rynkowskiego, Krawczyka albo słynny ostatnimi czasy zespoł Weekend :D

wtorek, 12 lutego 2013

Upośledzony smartphone z większym wyświetlaczem czyli iPad i panna U.


Nadejszla wiekopomna chwila, kiedy to korporacja matka powzięła kroki idące w kierunku zwiększonej efektywności pracy (Wicie, rozumicie, 300% normy) i wyposażyła niektóre dziarskie trybiki w narzędzie.

Narzędzie – a i owszem, było powodem westchnień a i też remedium na odpalający się 30 min zabezpieczony do granic możliwości służbowy komputer – żeby nie było, zanim te wszystkie zabezpieczenia się załadowały, klient zapominał jakie było pytanie, a poszukujący odpowiedzi przerobił całą tęczę barw na twarzy i słownik wyrazów wulgarnych w 2 językach.

Radość odmalowała się na mym obliczu, ponieważ fyrma matka jeśli darzy – to zazwyczaj mądrze i szczodrze.
iPad – boski wizualnie, jest nagdryzione jabłko – jest lans, i tu w normalnej głowie panny U., pojawiają się wyuzdane i skrajnie wygórowane wymagania:
  • dostęp do służbowej poczty
  • dostęp do jakiejś przestrzeni na dysku/serwerze z materiałami external use
  • łatwe przenoszenie materiałów external na iPada
  • stały dostęp do internetu
  • nadzieja, że wszystko już jest skonfigurowane – tylko press&play.

Zderzenie z rzeczywistością okazało się bardziej bolesne niż zakwasy po 15 km biegu.
Internet – wifirifi owszem, albo trza se kartę SIM wsadzić.
Nieeee skądże, nie taką zwykłą poczciwą SIM jak w modemach od iPlusa, Play'a, czy blueconnecta...
miniSIM! coś Wam to mówi? 
Ano - były SD, potem miniSD, i micro SD, to żeśmy się moi mili miniSIM doczekali.
Tak! latka lecą, technika gna jak szalona do przodu, nam lat nie ubywa i codziennie trzeba stawiać czoła postępowi i nowoczesności.
To już nie jest Nokia 3310, gdzie hitem jest jeden przycisk zatwierdzający, brak antenki (pamiętacie 5210 bodajże?) i wypasiona animacja węża w 2 kolorach...
To moi myly - technika i wynalazek w najczystszej postaci. I pomyśleć, że nasze wnuki słysząc, że korzystaliśmy z iPadów, laptopów, telefonów z ekranem dotykowym - pewnie padną ze śmiechu, jakąż to toporną technologią dysponowaliśmy.

To tyle dygresji - podsumowanie moich żądań w sprawie sprawności iPada,czyli zderzenie z rzeczywistością co następuje:

Dostęp do służbowej poczty – still waiting
Przestrzeń na serwerze? WTF?
Łatwe przenoszenie materiałów – i tu mamy oksymoron. Ponieważ ze wszech miar genialny, wypromowany i niesamowicie designerski iPad, nie może działać jak zwykły dysk zewnętrzny i aby przenieść tam dane trzeba użyć 3 aplikacji, po drodze zarejestrować się w 4 innych, a i tak finalnie poziom intuicyjności urządzenia jest tak wysoki, że do końca nie wiadomo czy się przeniosło, co się przeniosło i gdzie się przeniosło.
Polemizowałabym nad wagą tego cuda...
Jakoś filmów i muzyki jakoś d.nie urywa...

Kupa radości – z przewagą kupy.
Obecnie jest to kupa wymagań wobec złośliwej rzeczy martwej.

Plusy – fejsbók śmiga, poczta prywatna – też daje radę, większy ekran i szybsza praca niż w mojej Nokii gdy chcę skorzystać z netu ad hoc.
Lanserski...ciekawe, bardziej uśmiechają się Ci co go u mnie widzą niż ja sama...
Bateria dłużej trzyma (bez WiFi lub 3G), opcja na wypady gdy potrzebny szybki dostęp do netu.
Ale...bez tego też da się żyć. Pewnie szajsungowa konkurencja stworzyła coś bardziej user-friendly, a nie user – trendy.

Nic to, czas uzbroić się w cierpliwość i dać bydlątku szansę...w końcu nie od razu Kraków zbudowano, więc może koncern z nadgryzionym jabłkiem w końcu wynajdzie coś równie trendy i hi-tec, co user-friendly.

Dziś było krótko nieco, nudno bardziej - ale to tak w trosce o serca i umysły moich wielbicieli ;)

Dobrej nocy

niedziela, 10 lutego 2013

Pantha rei – wszystko płynie, czyli co ma meteoropatia do syndromu sztokholmskiego.


Noworocznie, filozoficznie i jak zwykle bez sensu i nie na temat.

Utrzymujące się od kilku dni wahania pogody, bardziej niż zazwyczaj nasilają jakieś takie wahania nastrojów.
Jedni jęczą że ponuro, że UV nie stymuluje mózgu i deprecha, inni – że ostatki i nie będzie można obeżreć się bezkarnie pączkami przez kolejne 12 m-cy, a Ci co się obżarli narzekają, że spożyte pączki lokują się w miejscu przeciwstawnym do pożądanego czyli np. 6 pączków nie buduje 6-paka na brzuchu, a 2 pączki nie powodują efektu push-up w cycykach, tylko wszystko bezkarnie układa się w oponę albo cellulit na udach (Panowie podobno nie mają problemu z cellulitem bo to brzydkie).
Jednym słowem – wszechogarniający bezsens, melancholia i jak mawia pewien wdzięczny młodzieniec „ memento mori i tak wszyscy umrzemy, na pewno dosięgnie nas wybuch, katastrofa albo inna równie spektakularna klęska żywiołowa”.

BTW - kto to był Żywiołow, nie mam pojęcia, ale na pewno mądry koleś, skoro jego imieniem nazwali wszystkie klęski...

C'est la vie, lub cytując tytuł pewnej durnej telenoweli „samo życie”.

Meteoropatką jestem (przy okazji pewnie socjo, psycho i jakąś inną bliżej nie zdefiniowaną patologią) – nie od dziś. Nie od dziś skoki ciśnienia wywoływały ogólne uczucie „przytrzaśnięcia” - czyli takie kacopochodne, z tą różnicą że tu mocna kawa, ani butla H20 , w żaden sposób nie poprawia mojej kondycji.
Jak to śpiewał Tymon z Kurami:
Brazylijski serial już nie cieszy jak kiedyś
Nawet seks jest banalny i nie kręci mnie
Może jestem nienormalny, za krótko byłem w wojsku

U mnie na pewno – czas pobytu w wojsku jest najbardziej istotnym czynnikiem wyzwalającym tego typu samopoczucia.

Ale do rzeczy – odkryłam całkiem niedawno, że meteoropatia nasila u mnie syndrom sztokholmski. Syndrom sztokholmski w wielkim uproszczeniu to taka nagła tęsknota za kimś, kto nam robił kuku. A ponieważ tak długo nam robił kuku, że właściwie nam się to spodobało i uznaliśmy, że ów „sprawca kuku” jest w sumie miły fajny, a kontakt z nim poprawia nam samopoczucie - to nagle uznaliśmy, że tęsknimy, a wspomnienie sprawcy kuku wywołuje błogi uśmiech na twarzy...

Do tego dochodzi warunkowanie klasyczne (Mister Pawłow i jego psy – gwoli przypomnienia) – że jeśli zapala się światełko, to będzie papu itp.

Przy czym u mnie światełko miało format 188/108 (prawie panorama) i warunkowało obecność istoty żywej w mieszkaniu.

I weź tu normalnie żyj – wokół same plusy: własne mieszkanie w elitarnej dzielnicy, chata wolna, cisza, spokój, kredyt hipoteczny (żeby plusy nie przesłoniły nam minusów), samochód służbowy na zimowych oponach i wypasiona szczotka do odśnieżania, i łopata zapewniające w śnieżne dni moc atrakcji i ruch na świeżym powietrzu, i sąsiad z wyjącym 3 x w nocy samochodem (zaparkowanym idealnie pod oknem mojej sypialni), i regularny kontakt z mężczyzną – takim prawdziwym, prywatnie a nie służbowo – a tu jak tej babie....

Ciągle źle, ciągle mało...takie wiecie - „biez mnie ale nie rusoj”, albo „ pannum byłam dziecko miałam, ale takie rzeczy proszę ksindza to nieeeee”.

Jednym słowem nadszedł czas na terapeutyczne blogorzenie i uzewnętrznianie swoich frustracji w sposób dokumentowalny, trwały i możliwy do odtworzenia.

Tu wypadałoby zamieścić jakąś arcygenialną, działającą radę – jak przeciwdziałać takim nastrojom..
  1. Pielęgnować przyjaźnie z pogodynkami, coby nie pieprzyły głupot o frontach i niekorzystnych biometach. Nie będą pieprzyć, nie będzie do ludzi docierało ergo – nie skumają się, że jest coś nie tak i może będzie lepiej.
  2. Pączki – można jeść całorocznie. Litości – prawie każdy ateista, a tu nagle wszyscy tłusty czwartek celebrują...nie dajcie się stłamsić, to pączki są dla WAS nie WY dla pączków :P Poza tym – pączek to tłuszcz i glukoza, czyli to co nasz mózg potrzebuje. Pożerając pączki nie tyjemy, tylko odżywiamy nasz mózg – ergo rozwijamy się intelektualnie.
  3. Jeśli chodzi o meteoropatię – autorkę niniejszego bloga, należy za takie wpisy pacyfikować najlepiej grami i zabawami towarzyskimi pt – chodź na drinka i pokręcić stopą, alternatywnie pociechą słowną pt „ Weź nie 3,14erdol”.*
  4. Jeśli chodzi o meteoropatię u innych – polecam magnez (nie, nie obgryzamy kolorowych przylepek z danonków wiszących na lodówce), rzecz jasna wysiłek fizyczny (bieganie, dźwiganie ciężarów, alternatywnie seks), świeże powietrze i alkohol (poprawia perfuzję mózgową, rozluźnia naczynia krwionośne i w niektórych przypadkach działa antyseptycznie).

Tu jest moment, kiedy każdy czytający dokonuje wpisu o treści „ Dziękujemy Ci ciociu dobra rado”.
Tymczasem idę pomalować paznokcie.
HOWGH!

*3,14 - liczba Pi ;)

środa, 2 stycznia 2013

Errata do postu "Absztyfikantem być..."

Nowy Rok, nowe wyzwania, nowe M & M na Wale M...i ogólnie wszystko nowe.

Taki to już czas, że nawet tak złośliwe i niereformowalne bydlątka jak ja, bywają omylne w swoich stwierdzeniach. Aczkolwiek przyznać trzeba, że dziś nie 24.12 a ja przemawiam ludzkim głosem.

Errare humanum est, ale tkwić w błędzie to jeszcze gorszy grzech, zatem erratę czas napisać.

Ad rem - w poście z dn.16.10.2012, pt. Absztyfikantem być, czyli – selekcja NIEnaturalna
(http://urschulla-vonh.blogspot.com/2012/10/absztyfikantem-byc-czyli-selekcja.html), ostatnie zdanie brzmi "Zatem portalowym absztyfikantom, też mówimy stanowcze NIE ;]"

Otóż, z dniem dzisiejszym, chciałabym aby nabrało ono innego znaczenia, i dotyczyło jedynie jednostek skrzętnie opisanych w poście.

Ukryć się nie da, że zdanie jest nieco krzywdzące i generalizujące, a pewnemu Miłemu Panu, mimo portalowego rodowodu mówimy zdecydowane TAK :).

Boszzzz starzeję się, ale...słowo się rzekło, kobyłka u płota.

Achtung!
Tak to jest drogie dzieci, gdy się wchodzi na narty bez kasku ;P.

poniedziałek, 22 października 2012

BUDYŃ Z MÓZGU – czyli dieta niekoniecznie wysokobiałkowa


Jako że jestem omc socjologiem i licencjuszem socjologii in spe, posiadam stosowne do (o mało co) posiadanego wykształcenia ciągoty i odruchy polegające na obserwowaniu i komentowaniu rzeczywistości społecznej.
A że PRZEDE WSZYSTKIM jestem elektroradiologiem, to znacznie łatwiej przychodzi mi prześwietlanie tej rzeczywistości, co uwidacznia znacznie więcej niż standardowe podejście socjologiczne.
Najnowszą rzeczywistością poddającą się obserwacji jest facebook, powszechnie zwany fejsem.
Właściwie poruszanie kwestii fotek, zmian statusów itp., jest mało efektowne i niewielu wyrywa z butów. Tudzież zmiany „statusu związku” – również nie budzą we mnie większych emocji (chociaż spotkałam się z sytuacją, gdzie dorosłe osoby pytały o czyjś związek, bo „nie zmieniła statusu na fb” – z sympatii do pytających, nie skomentuję tego zgryźliwie, jak miewam w swoim zwyczaju)/

Ciekawszą opcją jest skomentowanie tzw. gier.
Wśród moich dalszych znajomych, jest to dość popularna rozrywka. Sama święta nie jestem, ongiś (przyznam się bez bicia) hodowałam rybki i inne marchewki, ale dość szybko zarzuciłam ten obrzydliwy zwyczaj, gdyż uznałam go za waste of time i infantylny, a poza tym – okazało się, że najsłynniejszy tańczący wyznania mojżeszowego, jest uzależniony od hodowania wirtualnych marchewek, więc tym bardziej uznałam to za żenuła.
Cóż ciekawego w grach?
Ano – profil dziewczęcia, dorosła (over 25, under 30…jeszcze), wykształcona (pal sześć że Szkoła Wyższa im. Koziołka Matołka, plus studia podyplomowe i magisterium na polisz ołpen juniwersiti zdobyte drogą e-learningową *), pracująca w zacnej korporacji…
Dziennie publikuje po kilkanaście razy na swojej tablicy, osiągnięcie kolejnych leweli w przekopywaniu skarbów, hodowaniu rybek, marchewek itp.
Co ciekawe, pozwala aplikacji na wysyłanie zaproszeń znajomym…
A ja się pytam WHAT kurwa FOR?!

Jeden lubi dłubać w nosie, inny hodować rybki, a jeszcze inny zaliczać panienki po kątach, bo jest kolekcjonerem HV (HIV, HBV, HCV, HPV itp.). Jako dorosła osoba, niewątpliwie zdaje sobie sprawę z faktu, że niektóre hobby jest lekko żenujące dla wieku i urzędu, wobec czego – swoje hobby uprawia w domowym zaciszu, nie obwieszczając wszem i wobec, oraz nie zapraszając do współudziału (chyba że ten od panienek lubi planimetrię – czyli wielokąty niekoniecznie foremne).
Dlaczego, osoba mająca profil na FB, skupiająca wokół siebie różnych znajomych (często współpracowników, przełożonych), dzieli się „zaproszeniami” do aplikacji – „wyhoduj mi marchewę”, albo „pookopuj mi ogóra”?
Koleżeństwo? Nie tędy droga…jak koleżeńska, to niech się kanapką podzieli.
Specyficzne poczucie humoru? Niewątpliwie, tylko że zapytana o Monty Phytona, powie że to rzeka w Szwecji.
Głupota? A i owszem. No bo jak nierozgarniętym trzeba być, żeby klikać „zaproś wszystkich”, abstrahując od tego, że Ci „wszyscy” zazwyczaj nie są bliskimi znajomymi i nie do końca podzielają zainteresowania.
Laurka się tworzy i idzie w świat. Potem – poszukiwanie pracy i pretensje, że nie traktują poważnie.
A ja się pytam – jak można traktować poważnie kogoś, kto zamiast produktywnie zająć się pracą, przesiaduje na FB hodując wirtualne marchewy?
Żeby to one na potencję działały (ustalmy – marchewka jest dobra na potencję, tylko trudno ją przymocować), żeby były jakieś ekologiczne (a tu tyyyyle chemii, bo jak wytłumaczyć, że marchewa od nasionka w 12 h rośnie?), żeby były pouczające (nie wiem – z każdej marchewy cytat jakiś mądry), żeby kasę przynosiły…

Kolejna rzecz, która mnie dziś ubawiła, była gazeta „Życie na gorąco” .
Nie czytam, nie oglądam, nie pamiętam nawet czy to tygodnik, miesięcznik czy kwartalnik. Niemniej czekając na koniec zabiegu, leniwie przejrzałam ów periodyk.
A co! Niech glej w mózgu ma swoje święto i niechaj się leniwie porozpręża ;).
Strona tytułowa – empatyczne celebrytki o przemocy w domu.
Rozumiem, przemoc domowa jest paskudna (czy w wydaniu męsko – damskim, czy damsko –męskim). Nota bene ta damsko – męska jest podobno bardziej powszechna, ale panowie bardziej się wstydzą. 
Nic to, do rzeczy…
Otóż okładka – o przemocy, środek nie do końca wiem o czym …(a! chyba B.Linda  sobie lifting zafundował), niemniej w oczy rzuciła mi się rubryka z kategorii: uroda, a w niej porada pt. „siniaki, pęknięte naczynka, najlepiej można zatuszować korektorem w kolorze żółtym lub zielonym"
Co za ironia wydania…od dziś ofiary przemocy domowej będą wiedziały jak zrobić perfekcyjny make up, coby ze swoim dramatem na twarzy nie wychodzić tak bezczelnie do ludzi.
Niby nic, ale dobór tematu przewodniego, a następnie ton porady "urodowej", jakoś zabrzmiały mi obrzydliwie i nie na miejscu.

Dziwny jest ten świat, oj dziwny….



wtorek, 16 października 2012

Absztyfikantem być, czyli – selekcja NIEnaturalna


Wiele lat świetlnych później, udało mi się dokończyć dzieła i urlopowo co nieco zamieścić, zatem:

Mili Państwo, tak to już  w życiu bywa, że na świecie są i kobiety i mężczyźni. Jedni zabiegają o względy drugich i odwrotnie. Czasami da się pewne sytuacje wytłumaczyć „było ciemno, byłem/am pijany/a”, „po pijaku się nie liczy”, oraz masę innych, równie treściwych i niepodważalnych argumentów, które wyjaśniają więcej niż „Sens życia wg. Monty Pythona”.

Niniejszy wpis, będzie poświęcony tzw. absztyfikantom.
Absztyfikant - inaczej zalotnik, adorator. Obecnie bardziej stosowany w znaczeniu żartobliwym – co wyjdzie niebawem, bo sami przyznacie, że pewne historie niżej wymienione dalekie są od prozy życia codziennego, jeno o groteskę i farsę haczą.

Przytoczę historię, rodem z Irish pubu, o „chorążym co to zawsze zdąży”.
Wieje dramatem, aczkolwiek to bardziej tragikomedia a'la rozstanie Dody z Nergalem.

Jakiś czas temu dołączyłam do grupy dziewcząt, celem pokręcenia stopą i spędzenia czasu miło i pożytecznie – dla ciała rzecz jasna. W irish pubie miło i przyjemnie, Lech bezalkoholowy jest grany (skoro się prowadzi, trzeba cierpieć), tańce hulanki swawole i ...obserwator.
Obserwator przeistoczył się niczym predator w obcym – z obserwatora light we „wgapiającego się w ofiarę aligatora”. Po kolejnych 3 browarach, postanowił na parkiet wyciągnąć…
Ruchy umiarkowane, poczucie humoru akceptowalne, nie namolny, nie obmacujący i nawet konstruktywny w dyskusji. Jakim cudem doszło do wymiany numerów – trudno uargumentować, ponieważ byłam zbyt trzeźwa i zbyt pokojowo nastawiona by rozsądzić potencjalne skutki swego czynu…

I tu zaczyna się zabawa…
Spotkanie na mieście – zupełnie niezobowiązujące, ot - kawa & ciacho, pogaduchy…jako tako.
Absztyfikant kawy – nie, ciastka nie, generalnie to dziwne miejsce ta Kafka (pewnie za ciepło, za jasno i nie śmierdzi browarem i niedomytym WC). No ale wola walki jest, ustawka na dalsze spotkania planowana.
Kolejne podejście – wieczorne wyjście w miasto…przetrwałam dzięki stosownej ilości alkoholu. 
Niechcący „zgadnęłam” na czym polega odzysk Pana, niechcący uświadomiłam Pana, że coś tu nie gra w jego zachowaniu, niechcący wytłumaczyłam, że nie będę spędzała z nim upojnych dni i nocy w domu gdyż kocham swą pracę i nie wyobrażam sobie spędzania czasu w jego towarzystwie. Pan podjął dramatyczną próbę obcałowania i wyznawania miłości (przypominam spotkanie nr 3), oraz piał peany nad moją wyjątkowością. Dostał „bana” na dalsze romanse, niemniej postanowił walczyć na trzeźwo i za dnia. Walka okazała się opłakana w skutkach, gdyż postanowiłam zweryfikować deklarowaną miłość do literatury (m.in. pytając o imię kota z M&M, Bułhakowa – odpowiedź : a to był tam jakiś kot?), elementarną wiedzę o świecie, oraz poziom ignorancji medycznej. Następnie absztyfikant zmienił swoje czytelnicze hobby o 180*, po czym się obraził i stwierdził, że ode mnie odpocznie. Nie na długo, gdyż wzmożona perfuzja mózgowa następująca po spożyciu kilku browarów, pchnęła Pana do wyznań następujących :
„Widzisz, bo ja straciłem wiarę we wszystko, i wtedy poznałem Ciebie…i Ty dałaś mi takiego kopa w jaja”
Zadałam trzeźwe pytanie – co miał ze związków frazeologicznych w szkole? Dla zdrowia psychicznego czytelników, nie przytoczę odpowiedzi.
Po 3 spotkaniach (pierwsze poznawcze, drugie – na kawie na mieście i trzecie – drink/piwo na mieście) dzwoni absztyfikant, lekko podchmielony, wypytując o kolejne spotkanie. Kiedy po raz kolejny cierpliwie tłumaczę, że mam zaplanowany każdy dzień najbliższych 2 tygodni i że dam znak na bieżąco, obrażony absztyfikant, wykrzykuje „ Ja mam doświadczenie w tych sprawach, będę walczył o ten związek”
Na litość boską… jaki związek? Zawodowy? 
Jak widać – poznawanie ludzi po piwie bezalkoholowym nie popłaca.
Jednym z ostatnich podrygów znajomości z chorążym, było bieganie po lesie. Dystans 10 km, mój plan – pobiegać, jego plan – cholera wie (chyba mnie wk@rwić). Puściłam Pana przodem  - coby zadu mego nie podziwiał i nie próbował dyskutować tudzież dopingować, sama podreptałam w swoim tempie pogardliwie dając do zrozumienia, że z głupotą ścigać się nie będę. Przy próbie ominięcia ogromnej kałuży – „mistrz” ozwał się tymi słowy  - „Nie zwalniaj, nie zwalniaj, co to za obijanie się…” po czym sprzedał mi przyjacielskiego, spoconego kuksańca w bok. Mi scyzoryk w kieszeni się otworzył, a oczy zaczęły nerwowo błądzić w poszukiwaniu saperki… Po ukończonym biegu, składał mi kondolencje, jak to on wie że niefajnie się biega patrząc na czyjeś plecy – nie skomentowałam.
Za to w rozmowie po biegu pojawiła się kolejna perełka:
„Bałem się z Tobą biec, po tym jak opowiedziałaś mi o swoich wynikach, myślałem że mnie wyciągniesz za uszy w tym lesie”.
Podjął również próbę rozmasowania kontuzji, niemniej na pytanie: "Gdzie Cię konkretnie boli, to rozmasuję", uzyskał odpowiedź " Kolec biodrowy przedni górny lewy, coś Ci to mówi?" - "Nie" - "To jak chcesz masować jak nie wiesz gdzie.."
No cóż… pozostaje jedynie współczuć pewnemu resortowi twardych intelektualnie pracowników, w tym przypadku nie było wyjątku, po prostu przedstawiciel reguły. Pomijając fakt, że służba zdrowia vs służba mundurowa = 1000000000 : 0 :D

Z lekka podsumowując zjawisko chorążego, naszła mnie refleksja o użyteczności niektórych portali.
Generalnie, portale w stylu wp, onet (ach cóż za zbieżność skrótów z resortem chorążego) – czytuję w celach humorystyczno zabawowych, aby mi się nieco glej rozprężył pomiędzy neuronami w mózgu.

Raz dopadłam artykuł dotyczący charakterystyki mężczyzn i od jakich należy uciekać jak najdalej.
Jednym z takich typów, był człowiek, który po 1 spotkaniu stwierdzał, że kobieta jest jedyna, wyjątkowa, imponuje mu, bla bla bla, klasyczne nawijanie makaronu na uszy, sprowadzające się do „ zaruchałbym coś szybko, ale nie chcę wyjść na chama”.
Nie wierzyłam, dopóki nie spotkałam. 
Spotkałam – stwierdzam,  że nie ma nic gorszego niż pozornie "miły" facet.
  • "Miły" facet = cipa, budyń, kochany leniuszek, leniwy ciul, misio-pysio kolorowy, leniwy utrzymanek ale słodziutki jak bezunia, alternatywnie damski bokser jak popije. A jeszcze jak się taki nagle utożsamia z Twoimi upodobaniami, chce spędzać czas i koniecznie dopytuje o mieszkanie…noooo to rachunek jest banalnie prosty – Pańcio potrzebuje odmiany anatomicznej pt. dupa na boku, sam pewnie jest w związku nie tyle toksycznym co zepsutym, ale zbyt leniwy by cokolwiek zmienić (alternatywnie zbyt cipowaty, aby podjąć potencjalną walkę z połowicą), niemniej wątłą aparycją próbuje...Tak mi się skojarzył ratlerek próbujący prokreować z wilczurzycą :D
  • Pseudo – intelektualista: gdzie on nie był, kogo w dupę nie całował, jakież to ma nietypowe, wysublimowane poglądy i upodobania.
Z reguły typ lekko oczytany, nawet elokwentny, jest z nim o czym pogadać, robi wrażenie. Niestety analizując wieloletnie znajomości z tymi typami, śmiem twierdzić, że od pierwszego spotkania, do ostatniego odbytego, nie zmieniają oni w sobie niczego. Tzn – twierdzą szumnie, jakichż to zmian dokonali w życiu, używając przecudownych technik mnichów z Tybetu, lewitowania nad sedesem i zagłębiania się w literaturę P.Coelho. Oprócz tego prezentują szereg niekontrolowanych reakcji agresywnych i elementarny brak umiejętności rozmawiania o tematach „drażliwych”. Do tego łudzą się, że „pozwalają myśleć kobiecie, że stan rzeczy jest inny niż jest” nie zauważając, że rzeczona kobieta nie jest w ciemię bita, z chamem użerać się nie będzie, chwilę poudaje a w stosownym momencie triumfalnie odbębni zwycięstwo i uświadomi artystę, że od dawna wie, że to nie bociany przynoszą dzieci.
Niemniej brak deklarowanych zmian u tych osobników widoczny jest gołym okiem i tylko pewnego rodzaju politowanie i wyrozumiałość dla ludzi ułomnych pozwala przymknąć oko i kontynuować znajomość/relacje na poziomie Król Julian (samozwańczy władca lemurów) i Maurice.
  • Osobiście preferuję typy ujawniające swoje wady na dzień dobry – złośliwe, czasami gburowate, lekko szowinistyczne, otwarcie mówiące o swoich przeżyciach (rozwodach, pracy  itp.).

Dlaczego? – Ano dlatego, że złośliwy = inteligentny, gburowaty = z reguły szczery, prostolinijny = praktyczny, bezproblemowy i logiczny, szowinista – różnie bywa, ale daleki jest od damskiego boksera, leniucha czy utrzymanka, z reguły szowinista słowny i solidny. 
Otwarcie mówiący o przeżyciach i porażkach – świadomy własnej wartości. 
Jak się jest wartościowym człowiekiem, świadomość własnych wad podnosi morale i stabilizuje obraz w oczach drugiej osoby. Nie ma potrzeby udawania przed światem, bo świat ślepy nie jest.
Zazwyczaj szarmancki, potrafi być gentelmanem z potrzeby serca, nie z przypadku wymuszonego przez okoliczności fauny i flory.

Białej sukni, domku z ogródkiem itp. - taka znajomość nie gwarantuje, to pewne. Ale gwarantuje pewien komfort psychiczny wynikający z przewidywalności człowieka. Taki człowiek nie zrobi nam karczemnej awantury z byle powodu, nie obrazi się śmiertelnie „bo tak!” (podobno domena kobiet, ale znam kilku macho strzelających focha w klasyczny żeński sposób), na pewno zgodzi się na intercyzę, nie będzie nalegał na dziecko, obiadki, wyprasowane koszule – co najwyżej – wczasy w Ciechocinku, ewentualnie w Kołobrzegu :P

A teraz uwaga – hit sezonu
Jako przyszły niedoszły socjolog in spe, zagalopowałam się do pewnego portalu. Reklama szeroka, dostojna, profesjonalna, ze spotów spoglądają single z aspiracjami.
Daleka jestem od desperacji i poszukiwania partnera via ów portal, niemniej – wrodzona ciekawość i brak matczynego „si iii” wskazującego na ryzyko poparzenia, kazały mi dokonać stosownej rejestracji, uiścić stosowną opłatę i obserwować.
Wrażeń moc, zwłaszcza jak się zamieści zdjęcie w czerwonej kiecce, z rozwianym włosem.
Absztyfikantów dziennie z 20. No i tu się zaczyna socjologia….
80 % kandydatów – to spece od IT , czuli, mili kochający, ze zwariowanymi marzeniami i romantyczni do bólu kości. Każdy by się kochał na plaży w świetle zachodzącego słońca (bez względu na to ile piachu, gdzie wchodzi), i każdy by nosił śniadanie do łóżka, gotował, pisał wiersze i kąpał w kwiatach…
Zdarzają się jednostki skromne, piszące że są wdzięczni za „atrakcyjność fizyczną” i „pozycję zawodową” – zapominając dopisać, że „atrakcyjność fizyczną” we własnym mniemaniu, "na drugie mam Narcyz, i ociekam zajebistością do tego stopnia, że łaskawie pozwolę Ci się ogrzać w blasku mojej chwały".
Wizual – no cóż, misio – pysio kolorowy. Nawet chętnie proponują spotkania, niemniej gdy dostają proste info – o tej i o tej porze, to i to – nagle się wykruszają, albo zwalają na zaczepioną obowiązek wybrania miejsca, czasu i rodzaju trunku…
Hola, hola…jak wy tacy decyzyjni, to polecam kontynuować znajomości w formatach .jpg, .avi itp.
A nóż widelec dolby surround i 3D się trafi.
Skoro komuś proponuję spotkanie, a ktoś mi podaje dostępność, to moim zakichanym obowiązkiem jest wystosować konkretną propozycję. Chyba, że znowu opuściłam jakąś lekcję dobrego wychowania, albo mam samcze zapędy.
Średnia wieku absztyfikantów: 32 lata; z reguły albo ateiści (ach błoszesz Ty mój, jakim Ci ja odważny i wyzwolony), zdjęcia – zazwyczaj dziwne, bliżej nieokreślone . No z całym szacunkiem, ale misio – pysio opatulony w 3 warstwy kombinezonu narciarskiego, z goglami i psem niewiele mi mówi, tak samo przystojniacha w ciekawym oświetleniu (miłe Panie, Panowie też mają swój ulubiony kosmetyk marki Adobe PS ;)), albo wypięta pierś, okular p/słoneczny na oku i w tle Turcja. Ok. – byłeś na urlopie za granicą – cieszy mnie to, ale o co kaman?
 Rozgarnięcie też się trafia… Albo ja jestem nie ten tego, albo hasło „może pifko” jest rzeczywiście infantylne. Na litość boską – pifko, może pisać 15-latek, albo lekko upośledzona emocjonalnie  blondynka… a nie 33-letni facet, na stanowisku managerskim, wdzięczny „ za pozycję zawodową, atrakcyjność fizyczną”, którego przyjaciele uważają za „inteligentnego, namiętnego i towarzyskiego”.
Zatem portalowym absztyfikantom, też mówimy stanowcze NIE ;]

Uff.

niedziela, 8 lipca 2012

Hipermarketowa logika...


Wujcio Einstein mawiał, że „Lo­gika zap­ro­wadzi Cię z pun­ku A do pun­ktu B. Wyob­raźnia zap­ro­wadzi Cię wszędzie”. Po dzisiejszej wizycie w jednym z hipermarketów pozyskałam świadomość, że albo jestem zbyt logiczna, albo mam zbyt małą wyobraźnię.
No bo jak wytłumaczyć dział sosy, zupy instant itp., gdzie są dostępne wszystkie sosy i zupy w proszku, ale już przecier pomidorowy, sos sojowy itp. – są dostępne w różnych działach (oleje, musztardy, majonezy oraz przyprawy). Że niby przecier pomidorowy to musztarda czy olej? I jakie ma związki z majonezem? Czyżby solidarność słoiczków, a może zawartości  E?
No i z jakiej parafii sos sojowy znajduje się w dziale przyprawy, podczas gdy wszystkie „sosy”, w tym słynna „maggi”, znajdują się w dziale sosy, zupy instant itp.?
Abstrahując od zagadnienia lokalizacji kostek rosołowych…
Tu logika i wyobraźnia zawiedzie każdego. No bo – rosół = zupa, kostka rosołowa = zupa instant, a gdzie kostki są umiejscowione? Nieopodal sosu sojowego w dziale przyprawy ;]
Dziś obserwowałam równie ciekawe rozmieszczenie produktów typu: mleko, masło, pieczywo.
O ile logicznym jest rozmieszczenie masła i tłuszczy do smarowania vis a vis pieczywa, to zupełnie nie rozumiem co robi za lodówką z pieczywem, dział oferujący pampersy, i produkty do pielęgnacji niemowląt. W kwestii pampersów pokusiłabym się o porównanie konsystencji zawartości do masła, ale mimo wszystko coś nie gra.
Mleko za to jest vis a vis mrożonek pt. frytki, pierś z kaczki i dziczyzna. Mili moi – polecam zagryźć lodzika z piersi kaczej i zapić pysznym mleczkiem UHT, po czym w te pędy wpaść do działu z pampersami i uczcić posiłek bajecznie kolorowym i niezwykle efektownym haftem w pampersa.
Dziś natomiast przeczołgałam się przez dział „Alkohole”, w poszukiwaniu wina – PORTO.
Plus dla organizatora za podział alkoholi gatunkowo : wina, wermuty, likiery, whisky, wódki, oraz za podział kolorystyczno –gatunkowy win: musujące, białe, różowe, czerwone…
Wzrok mój przykuł regał, zatytułowany „KĄCIK KONESERA”.
Przeciętny Kowalski, i każdy inny logicznie myślący człowiek, starałby się doszukać tam win nietypowych: Porto, Tokaji, może wina z wyższej półki….
Nie wiem czy te na półkach wyższych, pochodziły z półki wyższej, natomiast dolne półki „KĄCIKA KONESERA” obfitowały w….WINA W KARTONIKACH!!! Zaprawdę powiadam Wam, wtedy do mnie dotarło, że nie jestem koneserem, gdyż nie umiem docenić ekologicznego podejścia, ergonomii opakowania, bezproblemowej utylizacji opakowania i bezpieczeństwa opakowania dla otoczenia. TAK, nie umiem docenić wartości kartonika, z zawartością wina.
Obok, na regale z wermutami, oprócz Martini i słynnego Cin-Cin, odkryłam z kolei nalewkę miodowo-lipową w objętości 1L, w jej najpodlejszej postaci (za czasów studenckich spożyłam takową z przyprawą do grzańca, która skutecznie zabijała smak nalewki), o butelkach podobnego kształtu, z jeżyną, brzoskwinią i porzeczką nie wspomnę.
I weź tu dojdź do jakichś wniosków…
Po tej wizycie stwierdzam, że koneser nabiera nowego znaczenia ( a może to kwestia odświeżenia zwrotu „koneser tanich win”), odkryłam również nowe rodzaje wermutów…aczkolwiek podążając za definicją wermutu rodem z Wikipedii „wino aromatyzowane dodatkami ziołowymi i korzennymi (najczęściej piołunem, a także szałwią, kolendrą, goździkami, gałką muszkatołową i in.). Zawartość alkoholu waha się w granicach 12–20% obj. (może być wzmacniane alkoholem). Bywa dosładzane cukrem lub karmelem. Nazwa trunku pochodzi od niemieckiego słowa Wermut oznaczającego piołun” wypadałoby oddać honor nalewce miodowo – lipowej, gdyż w sumie spełnia te kryteria…